Nie oglądałem konferencji Apple. Nie miałem czasu. Czułem też dziwny niepokój. Pisałem Wam już na łamach Magazynu MyApple o moim mocno ambiwalentnym stosunku do kolejnych prezentacji nowych produktów tej firmy, choć może powinienem napisać – do kolejnych nowości, bowiem prezentacje są, jakie są. Nie odstręczają, nie porywają. Ot, letnie takie. Obojętne. Tym razem jednak mój niepokój był głębszy. Na granicy przeczucia. Że to, co w ofercie Apple się pojawi, nie dość, że nie będzie dla mnie, to jeszcze raczej mi się nie spodoba. Miałem rację.

„Spodoba” – jakie to niewłaściwe słowo! Mylące. Bo… Pewnie, że nowe Macbooki Pro mi się podobają. Piękne są. Tyle, że ponad dekady ceniłem Apple za wspaniałą równowagę estetyki i funkcjonalności. Z drobnymi odchyleniami, zwłaszcza w erze Steve’a Jobsa, ale jednak… Teraz przeczytałem artykuł o nowych produktach, obejrzałem ich wizualizacje, zagłębiłem się w specyfikacje, obejrzałem jeszcze raz… Odchyliłem się na krześle, pozwoliłem, by wszystkie bodźce do mnie dotarły i… – Ładnie, nie mam sprzętu dla siebie – pomyślałem. Ale zaraz beznadziejne, bezkrytyczne uczucie do Apple jęło szeptać znacząco: – Naprawdę tak myślisz? Przecież chcesz mnie. Chcesz, prawda?

Pierwszy raz odkąd zobaczyłem pierwszy raz Maca, odpowiedź nie była jednoznaczna. Dalej piękny. W dalszym ciągu ma wiele zalet, którymi kusi. Dziś jednak całkowicie jestem na te pokusy niepodatny. Nie chcę okazać się skisłym w swoich poglądach zgredem więc nie będę snuł prognoz, czy Touch Bar ma sens, czy nie. Używam skrótów klawiaturowych do wielu rzeczy, mogę sobie wyobrazić, że zastąpienie ich jednym dotknięciem z pewnością może być efektywne. Mam jednak swoje nawyki. Jednym z nich jest usuwanie z zasięgu wzroku wszystkich „przeszkadzajek”, gdy pracuję. Wygaszam podświetlenie klawiatury, nawet telefon kładę tak, by siedzieć do niego tyłem. Nie chcę, by przychodzące powiadomienie w jakikolwiek sposób rozproszyło moją koncentrację. Nie będę wyliczać wszystkich natręctw, domyślacie się o co chodzi. Paseczek z mrugającymi znaczkami zupełnie się w ten klimat nie wpisuje. Pewnie da się go wyłączyć, ale wówczas pojawia się trzeźwa wątpliwość – w takim razie po co on?

Podpowie ktoś: – To bierz Pan najtańszą „Trzynastkę” i nie zawracaj głowy! – i będzie miał słuszność. To samo pomyślałem. Wstążeczka nie dla mnie jest. Dobrze mi się na sercu zrobiło. Być może dlatego, że znalazłem perfidne wytłumaczenie, by nie płacić za tę hiper super nowość. Moja radość jednakże trwała ułamek sekundy. Bo ujrzałem cenę najtańszego trzynasto-calowego modelu. I naraz przestałem cokolwiek rozumieć. Zanim znów ktoś będzie chciał zrobić mi wykład o różnicach pomiędzy zarobkami w Stanach Zjednoczonych lub nawet Europie Zachodniej, pozwolę sobie uprzedzić wywód. Nie o to chodzi. Pewnie, że stan rzeczy jest dotkliwy, a świadomość, że nie zmieni się to prędko, nie pomaga.

Apple, zmuszając klientów do zapłacenia o połowę więcej za najtańszy komputer przenośny w ofercie, wysyła jasny sygnał – iPady muszą Wam zastąpić komputery, jeśli Wasze potrzeby są tak podstawowe. Chciałbym wierzyć, że ktoś w Cupertino otrzeźwieje i zarządzi obniżenie ceny. Na przykład, gdy skończą się zapasy magazynowe Macbooków Air i naprawdę powstanie dziura w ofercie. Obawiam się jednak, że obecna strategia ma na celu przekierowanie uwagi klientów z mniej zasobnym portfelem na tablety. Ale… Mniej zasobny portfel niekoniecznie oznacza bardzo małe oczekiwania względem komputera. Swoją drogą – taka uwaga na marginesie – nie bardzo wiem, co mogę określać mianem komputera, a co nie. Odkąd Apple reklamuje iPada Pro hasłem „Twój następny komputer”, sprawa nie jest już taka oczywista. Być może haniebnie się mylę. Może za kilka miesięcy Apple pokaże laptopa „dla mas”. Gdyby jednak ktoś mnie zapytał, czy naprawdę w to wierzę, odpowiedziałbym bez wahania: – Nie.

Apple wkroczyło bowiem na ścieżkę rozwiązań problematycznych, niepraktycznych, kosztownych. Czasem wizjonerskich, ale z reguły tyleż efektownych, co nieprzemyślanych. Czy ktoś w Apple naprawdę głęboko wierzy w to, że cieniutka dotykowa wstążeczka zastąpi latami ćwiczoną pamięć mięśniową montażystów filmowych, którzy po dziś dzień skupują od dawna już nie produkowane klawiatury do Final Cuta? – Skończ już z tą wstążką – ktoś się zniecierpliwi. – Przecież do tych laptopów da się podpiąć monitory 5k (i 4k do mniejszego laptopa). A transfer kablem USB-C jest wydajny. Czego chcieć więcej? Niczego. To piękna wizja. Ale czysto teoretyczna. Pominę tu dywagacje o profesjonalnych zastosowaniach. Można o tym pisać godzinami, uwzględniając warianty. Skupię się na tym, co dotyczy mnie w największym stopniu.

Jestem wykładowcą akademickim. Przygotowuję prezentacje, pokazuję studentom multimedia. Mam Macbooka Pro 13’ z 2010 roku (działa bardzo dobrze, gdyby ktoś pytał) i iPada Air 2. Ten ostatni jest niemal bezużyteczny. Owszem, noszę go ze sobą, by mieć dostęp do notatek, poczty, kalendarza i arkuszy z listami obecności. Do całej reszty używam komputera PC z pracowni. Bo tylko on działa z projektorem. Albo telewizorem. To, co przygotowuję na zajęcia, trzymam na dysku Google i zamieniam na format zrozumiały dla Dokumentów. A przecież mam wspaniały Keynote. Co mi po jednak po nim, skoro nie raz i nie dwa przygotowanej wcześniej prezentacji nie mogłem wyświetlić z Maca? A to przejściówka nie taka, a to w moim modelu nie ma HDMI, zawsze coś.
– Dlaczego jesteś taki egocentryczny? Apple ma wspierać jakieś muzealne standardy, bo masz stary sprzęt w pracy? – być może ofukacie mnie, wzburzeni. Tak, nie od dziś wiadomo, że uczelnie nie kupują nowego sprzętu co chwilę. A Apple dyktuje trendy, myśląc o przyszłości. Jakaż jednak to przyszłość, której nie da się łatwo i tanio dopasować do siermiężnej przeciętności? Profesjonalizm polega przede wszystkim na umiejętności wykonania swojej pracy w niesprzyjających warunkach. Dlatego profesjonaliści wybierają narzędzia uniwersalne. Lub takie, które ściśle odpowiadają potrzebom i warunkom.

Tymczasem Apple proponuje sprzęt imponujący parametrami, ale wymagający budowy zestawów niemal od zera. W jakimś pokrętnym zamyśle firmy, wszyscy potrzebujący uniwersalnego i wydajnego laptopa, pobiegną do sklepu po nowego Macbooka Pro i z dnia na dzień ogłoszą koniec z dotychczasowymi kablami, złączkami, przejściówkami, urządzeniami, aby przejść na łączność bezprzewodową lub za pomocą jednego kabla. W owej wizji Apple to jest możliwe. Przecież nie raz i nie dwa inspirowali wytwórców do wyprodukowania sprzętu według zainicjowanych wytycznych. Tyle, że to było kiedyś. W czasach, gdy sprzęt i oprogramowanie Apple nie miało w segmencie pro konkurencji innej niż cenowa. Dziś jest jednak nieco inaczej. I pewnie Apple mogłoby wychować sobie następne pokolenia profesjonalistów, stawiając na edukację. Tam jednakże pcha iPady. I właśnie zabiera Macbooki Pro. Bo, co tu dużo mówić, stają się one sprzętem poza zasięgiem portfela studentów i wykładowców akademickich. Do teraz wersje trzynastocalowe laptopów Apple były akceptowalnym wyborem dla osób poszukujących sprzętu mobilnego, ale w miarę wydajnego i uniwersalnego, za akceptowalną (tak, wiem, dla jednych akceptowalne jest dziesięć tysięcy, dla drugich dwa tysiące to sporo) kwotę. Teraz jednak Apple rujnuje ten „układ”. Czy z premedytacją i sensem? Zobaczymy.