W trakcie pisania ostatniego tekstu przyszło mi do głowy kilka powiązanych z nim myśli, którymi postanowiłem się podzielić przy najbliższej okazji. A okazja jest znakomita – początek lata i sezon wakacyjnych podróży. Bardzo się to łączy z problemem ilości używanych aplikacji, ich doboru i dopasowania do kategorii „w sam raz”.

To mój pierwszy wakacyjny wyjazd, na który nie zabrałem komputera. Nie byłoby to warte wzmianki, gdybym miał głowę całkowicie wolną od zobowiązań. W takim przypadku decyzja o uwolnieniu się od narzędzia pracy byłaby zrozumiała. Mam jednak kilka rzeczy do zrobienia w czasie wolnym. Nie są to zadania wymagające ciężkiego sprzętu i wiem, że są takie sprawy, przy których bez komputera, a ściślej bez specjalistycznego oprogramowania ani rusz. Chciałem jednak wyjazd bez komputera użyć jako pretekstu do rozważań o zaufaniu do narzędzi. Narzędzi starannie wybranych i świadomie używanych.

Tuż przed wyjazdem, idąc przez podwórko usłyszałem rozmowę dwóch sąsiadów. Jeden obiecał drugiemu, że wpadnie wieczorem z wizytą, by usunąć zbędne oprogramowanie, wyczyścić komputer i tak go przygotować, by w trakcie urlopu wszystko działało sprawnie, pewnie i nie sprawiało niespodziewanych kłopotów. Skłonny byłem nawet lekko się uśmiechnąć, słysząc te słowa. Mniejsza o świętą wojnę Mac kontra PC, tu nie ma znaczenia. Ale wyjąwszy problemy techniczne, mało to razy siedziałem długo w noc, rozkminiając problem software'owy, choć mam Maka, nie komputer z Windowsem? Nie raz, nie dwa, razy niemało.

Niestety, mam słabości i ulegam pokusom. Szczególnie, gdy coś mnie interesuje. A obcowanie z ciekawie zaprojektowanymi interfejsami interesuje mnie bardzo. Dla mnie korzystanie z komputerów i gadżetów nie jest jedynie użytkowaniem – jest doświadczaniem. Bo tylko o doświadczaniu można powiedzieć, że wzbudza emocje oraz kształtuje styl i jakość życia poprzez zmianę dotychczasowych rutyn lub wprowadzenie nowych. Dobrze zaprojektowane narzędzie pozwala nie tylko na sprawne wykonanie zadania, daje również szansę na odkrycie potencjału ukrytego w procesie twórczym. Zdajemy sobie z tego sprawę, a jednak stale poszukujemy nowych, lepszych narzędzi i kiedy tylko zwietrzymy szansę, że dostaniemy takie, skłonni jesteśmy porzucić dotychczasowe. Choć zyskać ma na tym praca, to ona najczęściej pada ofiarą. Wiedzeni pragnieniem natychmiastowego posiadania lepszych rzeczy i nowych możliwości, często zapominamy o pozostawaniu wiernym rozsądnej zasadzie, że nie zmienia się narzędzi przed zakończeniem pracy. Chyba że się zepsują lub okażą nieskuteczne.

Niektórzy nazwą to zwykłą prokrastynacją lub ucieczką od trudności z wykonaniem zadania. Ja uważam, że problem jest głębszy – to podświadoma i całkowicie naturalna chęć obcowania z doskonalszym narzędziem i nadzieja na lepszą kulturę pracy, którą owo narzędzie może przynieść, bierze górę nad procesem tworzenia. A wyższa kultura pracy ma doprowadzić do lepszego dzieła. Czyli nie do końca to prokrastynacja. To wiara w możliwości uwalniane przez doskonalsze narzędzia. Możliwości, które mają pracować na rzecz lepszego efektu końcowego...

Jak to się ma do sprawy sprzętu zabieranego na wakacje? Ano tak, że każda praca podczas wakacji jest kosztem cennego, bo krótkiego czasu przyjemności i odpoczynku. Jeśli nie może poczekać, musi być wykonana szybko, sprawnie, bezproblemowo. Dość często decydujemy, że właśnie w czasie wolnym poświęcimy kilka chwil na sprawdzenie nowych rozwiązań. Ulegamy opisom i pobieramy premierowe aplikacje na dysk. Właśnie po to, by sprawdzić je w luźniejszym rygorze, gdy pracy jest mniej. Niewielkie zadanie, dużo czasu – wymarzona okazja, by otworzyć projekt w nowym programie, który jakby czekał na taką chwilę. Jakże często to zapowiedź nerwów, nieprzespanej nocy, opóźnienia. Jednym słowem – katastrofy. Początki z reguły są miłe – ładne interfejsy, nowe ikony, może prostszy układ opcji i przyborów. Rzut oka na spis funkcji, wszystkie potrzebne są. Ale po jakimś czasie zaczyna być nie tak. A to pamięć mięśniowa i wzrokowa płata figle, bo wywoływanych funkcji nie ma tam, gdzie według rutyny być powinny. Albo w ogóle ich nie ma, bo według twórców programu nie były potrzebne i zostały zastąpione innym rozwiązaniem. No i mamy przerwę w pracy (i w urlopie!) na Google. Lub czytanie stron wsparcia. Jeśli w ogóle są. Najczęściej nie ma, bo program nowy, jeszcze nie zrobili. A to błędy, bo to, co chcemy w programie wykonać nie przypomina uśrednionego procesu założonego przez autorów aplikacji i nie przeprowadzono testów. Sięgamy do listy „Czytelnia” i odnajdujemy recenzję, która niegdyś, gdy czytaliśmy ją przed snem, dała impuls do zakupu programu. Czytamy, czytamy... I nagle rozumiemy, że jej autor napisał tekst obszerny, ale niuanse naszej branży są mu obce. Lub po prostu nie używa tego programu na codzień i ma odmienny styl pracy.

Czas mija, utknęliśmy na dobre. Pora pożegnać nowe narzędzie. Ale jednak kawałek pracy zrobiliśmy... Znowu niespodzianka. Bo program wyeksportował do zadanego formatu lecz wystąpiły drobne niezgodności z naszym starym narzędziem... Niby standard ten sam, ale na przykład kolory wyglądają inaczej. Lub formatowanie tekstu „nie przeszło”... Podstawcie problem właściwy dla Waszej branży, wiecie o co chodzi.

Opisana wyżej sytuacja i jej powód może być inny. Ot, może po prostu jesteśmy łowcą aplikacji i chętnie zbieramy nowe. Może nie znaleźliśmy ulubionych narzędzi i wciąż szukamy. Może jesteśmy w trakcie budowy własnego workflow. Może. Dopowiecie pewnie conajmniej kilka innych przyczyn. Wniosek jednak jest taki: na wakacje jedziemy tylko z tym, do czego mamy zaufanie. Lepiej mieć narzędzi mniej, ale tylko te sprawdzone. Wypoczynek to nie czas na eksperymenty. To dość oczywista zasada, ale warto ją przypomnieć. Jeszcze jedno – bo wiedzcie, że mam podobne zachcianki – nie zaglądajcie zbyt często do App Store. Albo najlepiej w ogóle. Przynajmniej przed wyjazdem na urlop.