Od wielu lat do obsługi poczty elektronicznej używam aplikacji systemowej – Mail.app. Czasem jednak daję się skusić reklamie lub artykułom prasowym i instaluję alternatywne rozwiązania. Testuję, sprawdzam i najczęściej przed upływem miesiąca usuwam je z dysku. Moja relacja z Mail.app trwa już dekadę i zaczyna przypominać zgrane małżeństwo z długim stażem. Zauważamy swoje wady, ale radzimy sobie z problemami i dość zgodnie wiedziemy wspólne życie.

Strona 1 z 3

Mógłbym w zasadzie napisać, cofając się pamięcią jeszcze do OS X 10.3 „Panther”, że Mail.app towarzyszy mi wiernie w ewolucji. Spraw życiowych, rodzinnych, zawodowych. Zainteresowań, a także spojrzenia na zagadnienia efektywności i przyjemności pracy z komputerowym interfejsem. W ciągu tych lat zdążyłem wyrobić sobie nawyki. Dobre i złe. Wdrożyłem zasadę „Inbox Zero”, nauczyłem się archiwizować pocztę i sterować powiadomieniami. Tak, by trafiały do mnie informacje tylko o istotnych wiadomościach. Od czasu do czasu robię w skrzynkach porządek i używam do tego iPhone’a lub iPada. Lubię mieć pocztę w odpowiednich folderach. A kiedy chcę odnieść się do załączników lub treści zawartej w kilku e-mailach, siadam do komputera. Z reguły wieczorem. Oczywiście nie licząc sytuacji, gdy muszę coś przesłać lub napisać w biegu. Unikam tego, bo wówczas łatwo o pomyłkę, ale lubię mieć komfort, że mobilna aplikacja pocztowa spełni swoje zadanie, jeśli zajdzie taka potrzeba.

Dodam jeszcze jedną rzecz, dość istotną. Lubię e-maile i nie podzielam poglądu, że ta forma komunikacji jest stara, popsuta, nieefektywna i w ogóle do bani. Nie lubię natomiast sprzątania lub dłubania, by wszystko działało jak trzeba. Dlatego właśnie od czasu do czasu udaję się na poszukiwania alternatywnych aplikacji pocztowych. Nie mam większych zastrzeżeń do Mail.app. Po prostu wszystko sobie w tym programie trzeba poustawiać i konfigurować. A mnie się nie chce. Dlatego, kiedy twórcy innych aplikacji obiecują, że ich programy zrobią to za mnie lub mają wbudowane dodatkowe, odpowiadające mi funkcje, ochoczo zabieram się za testy.

Moją główną prywatną skrzynką pocztową jest Gmail. Konto założyłem w początkach działania tej usługi. Wtedy nie było sensownej alternatywy. Podejmowałem próby przeniesienia poczty w inne miejsce, ale co tu ukrywać, nie udało się. Pierwszy adres tak wgryzł się w książki adresowe znajomych, że nie dało rady tego zmienić. Zaniechałem kombinacji i postanowiłem korzystać z tego, co Google ma do zaoferowania. A przyznać trzeba, że ma sporo. Jest tylko jeden problem. Od paru lat firmy Google i Apple mocno ze sobą konkurują i prowadzą politykę przeciągania użytkowników na swoją stronę – do środka zamkniętego ekosystemu usług i aplikacji. W rezultacie obsługa gmailowych skrzynek pocztowych przez Mail.app nie jest kompletna i pozostawia wiele do życzenia. Z tym większym entuzjazmem zainstalowałem w telefonie Inbox. Założenia tej aplikacji wyglądają bowiem nieźle. W sam raz dla leniucha i minimalisty.

Najbardziej dokuczliwy wydawał się brak dedykowanej aplikacji dla OS X. Byłem jednak skłonny się z tym pogodzić. Chodziło mi przede wszystkim o to, by Inbox wziął na siebie sortowanie e-maili i powiadamiał mnie jedynie o tych istotnych. Zależało mi również na dobrze i szybko działającej wyszukiwarce. Niestety, znalezienie w Mail.app dawno zarchiwizowanej wiadomości trwa wieki. Nie zawsze też kończy się sukcesem.

Podobno bardzo istotne jest pierwsze wrażenie. A to, jeśli chodzi o wyszukiwanie, miałem doskonałe. Inbox bardzo szybko wyświetla wątki pasujące do hasła, a w przypadku osoby pokazuje na samej górze kartę kontaktu. Informacje podane są w atrakcyjnej wizualnie i czytelnej formie. Moim zdaniem wygląda to lepiej niż w systemowych Kontaktach.

Jeszcze ciekawiej karta kontaktu prezentuje się w Inboksie otwartym w przeglądarce komputerowej – dodatkowo pokazywane są tytuły ostatniej korespondencji z tą osobą. Kliknięcie otwiera jednak wątek w Gmailu, nie zaś Inboksie. Dziwne to. Jest jeszcze dziwniej, kiedy skorzystamy z sugestii Google, by pocztę Gmail otwierać domyślnie w interfejsie Inbox. Wówczas kliknięcie w wątek na karcie kontaktu odeśle nas po prostu w krzaki. Pierwszy zgrzyt. Jak się później okazało, takich niedoróbek jest więcej. Odniosłem wrażenie, którego już do końca testów nie udało mi się pozbyć – że Google wdraża swoje pomysły bardzo powierzchownie. A po pewnym czasie traci nimi zainteresowanie i nie poprawia irytujących szczegółów. W ten sposób integracja usług jest tylko pozorna i powierzchowna.

Artykuł został pierwotnie opublikowany w MyApple Magazynie nr 7/2015:

Pobierz MyApple Magazyn 7/2015