Gdy na świecie pojawił się iPhone, byłem klikaczem. Czyli posiadałem telefon z klawiaturą. Trzeba było w nią klikać, by napisać wiadomość, wybrać numer lub uruchomić aplikację. A ja byłem gość – mogłem sobie klikać często i sporo, bo mój telefon miał klawiaturę qwerty.

Skonfigurowałem więc konta pocztowe oraz komunikator i w trakcie przerw w pracy zwykłem byłem siadać na schodach przed głównym wejściem do budynku i klikać, pisząc mejle. Mogłem nawet przejrzeć niektóre strony internetowe. Nic to, że ładowały się długo i wyglądały topornie – treść się jako tako wyświetlała. A ja byłem zadowolony. Dlaczego miałem nie być? Wszak mogłem sobie klikać do woli. W porównaniu do ówczesnych telefonów, mój był lepszy, bo doskonale wpasowywał się w rutynę i potrzebę. Potrzebą była możliwość komunikacji przez internet, rutyną chęć czytania i odpisywania na mejle w wolnych chwilach. Do głowy mi nie przyszło, że praca z telefonem może wyglądać inaczej.

Pojechałem jednak obejrzeć pierwszego iPhone'a (rozwiewam wątpliwości – mieszkałem wówczas w USA i miałem salon AT&T kilka kilometrów od domu) i choć wygoda używania klawiatury ekranowej w stosunku do klikalnej budziła moje wątpliwości, zdałem sobie sprawę, że Apple po raz kolejny rozprawia się z dotychczasowymi nawykami i tworzy nowe. Nawet wtedy całkiem sporo telefonów miało możliwość połączenia z internetem i odbioru poczty. Ale tylko niewielu użytkowników chciało w ogóle to konfigurować. Prościej było wrócić do domu, siąść do komputera i w ten sposób skorzystać z poczty. Czyli oddać się sprawdzonej rutynie zamiast kombinować z nową i w większości wypadków paść ofiarą doświadczenia frustrującego i kompromisowego. Nie w przypadku iPhone’a. Nie było jeszcze wtedy sklepu z aplikacjami, sam iPhone miał raptem tylko kilka funkcji. Pocztę, przeglądarkę, odtwarzacz multimediów i mapy Google, o ile dobrze pamiętam. A dzięki sojuszowi Apple z AT&T użytkownik miał pewność, że wszystko będzie działać (z tym akurat nie było tak różowo).

Wszystkie zdolności iPhone'a mieściły się na jednym ekranie. Naraz wyjątkowe (ekskluzywne wręcz; moje nawyki z przerwy na lunch były w owym czasie właśnie ekskluzywne) rutyny stały się oczywiste i dostępne dla każdego posiadacza telefonu Apple. Proste do skonfigurowania, działające i dostępne po dotknięciu. Bez klikania, przegryzania się przez zawiłości menu (Symbian, pamiętacie?), wpisywania magicznych formułek. Stuk palcem, gotowe.

Kilka lat wystarczyło, byśmy mieli zestaw nowych rutyn. Sięgamy do kieszeni w każdej chwili, kiedy nam się nudzi albo mamy chwilę, by coś przeczytać lub do kogoś się odezwać. Telefon stał się narzędziem do rozrywki, ale przede wszystkim do zdalnej pracy i ułatwiania sobie życia. Nie jestem już klikaczem, a smyraczem. Jak większość. Smyramy po telefonach kiedy się da i gdzie się da, aż do granic przyzwoitości.

Ale! Czy te nasze smyrofony, iPhone’y, Androidy i inne cuda do pieszczenia są tak chytre i w ogóle w punkt trafione, jak na przykład moje niegdysiejsze cudo z klawiaturą qwerty? Nie do końca. Fenomenem tamtego telefonu była zdolność bardzo dobrego dopasowania do potrzeb i oczekiwań. Potrzeby i oczekiwania nie były wygórowane. Możliwości urządzenia też niewielkie. Niemniej w ramach tych zależności występowała równowaga. Wygodna. Wyciągałem telefon z kieszeni w konkretnym celu. Kilku celach. I po nic więcej. Czy tęsknię za tamtym czasem? Nie. Czy jestem wrogiem coraz większych możliwości urządzeń mobilnych? Też nie. Za to żal mi subtelnej, eleganckiej i ciężkiej do uchwycenia zależności między oczekiwaniami człowieka a sposobem, w jaki urządzenie na nie odpowiada. Bez przesuwania kolejnych ekranów, by odnaleźć aplikację potrzebną w danej chwili. Bez rozczarowań, że mobilna wersja programu nie jest tak bogata w funkcje jak odpowiednik w komputerze. Bez chaosu związanego z tym, co telefon potrafi, a czego nie. Zostawmy na boku kwestie sprzętowe – widać bowiem jak na dłoni, że za subtelne spasowanie człowieka z maszyną odpowiada system operacyjny i oprogramowanie. I nie mam tu na myśli dopasowania na najbardziej podstawowym poziomie; ktoś, kto „zrósł się z telefonem”, bo ma w nim Facebooka, pocztę i komunikatory, odnajdzie się z prawie każdym gadżetem w kieszeni. Przynajmniej dopóki będzie miał na jego głównym ekranie właśnie te funkcje.

Jednak my, świadomi użytkownicy, chętni, by mobilne urządzenia wykorzystywać do maksimum możliwości, mamy nieco gorzej. Owszem, nie straciliśmy poczucia integracji, ale mamy wrażenie, że jest ono nieco chropawe. Musimy się naczytać i naszukać, by urządzenie nabyło cechę i zdolność, w którą chcemy je wyposażyć. A czasem musimy obejść się smakiem, bo ograniczenia oprogramowania są nie do przeskoczenia. Lub smyramy w lewo i prawo, brnąc przez gąszcz dziesiątek małych aplikacji, każda do czegoś innego. Mając w głowie konkretną konieczność, układamy kolejność niezbędnych kroków, próbując połączyć aplikacje i ich zadania w jeden globalny efekt – całość zadania. Gorzej, gdy zadanie jest spoza rutyny, nowe, dotychczas nie wykonywane. Szukamy w internecie podpowiedzi, testujemy zasoby sklepu z aplikacjami i tracimy czas i spokój. A wrażenie spasowania z urządzeniem doznaje poważnego uszczerbku.

Z dużą uwagą obserwuję poczynania Google. Problem, o którym piszę, nie jest przecież nowy i został już wielokrotnie sformułowany. Rozwój Google Now i powstanie Material Design, czyli unifikacja wizualna interfejsu wraz z rozwojem usługi kontekstowej to pierwszy krok, by sobie z nim poradzić. Apple próbuje po swojemu – wolniej i poprzez wprowadzenie np. share sheets, Handoff czy Continuity. A w następnej odsłonie systemu iOS, Sugestii Siri. I Google i Apple cel mają wspólny – połączenie osobnych kroków – klocków w jedno intuicyjne działanie. Urządzenie ma być zdolne wychwycić naszą intencję – potrzebę i podpowiedzieć następny krok, a nawet kierunek marszu.

Każdy, kto używał Google Now w smartfonie z Androidem, a najlepiej jeszcze przez dłuższy czas i na przykład w Stanach Zjednoczonych, wie, o czym piszę – nie sposób nie docenić sprytu wirtualnego asystenta. Zostawmy na boku zagadnienia prywatności – na pewno dobra sekretarka musi wiedzieć o nas więcej niż inni, czasem też więcej niż sami o sobie wiemy – liczy się efekt. A ten jest imponujący: Google Now zmaterializowane w smartfonie zna sporo naszych rutyn i dba, by przebiegały w sposób płynny. Ot, wie, że w danym dniu przejazd na spotkanie będzie utrudniony i proponuje zastępczą trasę. Lub zawczasu poinformuje, że samolot, na który pędzimy, będzie opóźniony. Centrum informacji jest sieć Google, którą trudno już nazwać jedynie wyszukiwarką. Globalna sieć. Podejście Apple jest oparte na tym, czym Google nie dysponuje. Na dopasowanym indywidualnie zestawie urządzeń wraz ze starannie wybranymi i najczęściej używanymi, wyspecjalizowanymi aplikacjami.

Czas pokaże, które podejście pozwoli na stworzenie najbardziej dopasowanego, ale jednocześnie elastycznego wirtualnego asystenta. Podejrzewam jednak, że kiedyś te dwie różne metody będą musiały się spotkać. Chyba, że Apple zbuduje własny i tak potężny zbiór danych, jak ten od Google’a, a Google z kolei stworzy znaczący zestaw silnie zindywidualizowanych usług. Takich, jakie oferowane są przez kalejdoskop mniejszych i większych aplikacji dla systemów iOS i OSX. A może za czas jakiś będzie jeden system? Całkiem prawdopodobne.

Nie mogę jednak oprzeć się wrażeniu, że choć obydwie firmy kroczą osobnymi drogami ku stworzeniu idealnego spasowania sprzętu, oprogramowania i usług z użytkownikiem, takowe nie nastąpi bez integracji i wzajemnego porozumienia. Dopóki będzie metoda Apple i metoda Google, użytkownik dostanie owszem, możliwość wyboru, ale stale będzie poddany wahaniu, co lepsze. Będzie smyrał, instalował, sprawdzał, poszukiwał. Z jednej strony to naturalny proces, determinujący każdą ewolucję. Z drugiej – z komfortową współpracą niewiele ma wspólnego.