Wpadłem w pułapkę. Co gorsza, sam ją na siebie zastawiłem. Bo gdy Naczelny rozdzielał tematy, bez zastanowienia zgodziłem się na zaproponowany. Pomyślałem, nie bez złośliwej satysfakcji, że oto mam okazję, by dowalić Apple. Za wiele lat frustracji. Za przeładowany interfejs. Za nieintuicyjną obsługę. Za praktyki monopolistyczne. Za wielkiego, ciężkiego dinozaura, którego każdy musi hodować, jeśli chce w pełni wykorzystywać możliwości iPhone’a lub iPada. Za zaprzeczenie filozofii prostoty i minimalizmu. Za program iTunes.

Dopiero kiedy usiadłem przed edytorem, pomyślałem: czy to uczciwe, bym pastwił się nad czymś, czego nie używam? Zaraz, zaraz. Jak to nie używam? Przecież muszę od czasu do czasu. Nie tak często jak niegdyś, ale jednak. Przecież nie ma innego sposobu, by wycofać niefortunną aktualizację aplikacji w iPhonie. Trzeba go połączyć z iTunes i odtworzyć starszą wersję z kopii zapasowej. A cały proces daleki jest od łatwego i przyjemnego. Kolejna pułapka – słowa, określenia, pojęcia. O ile można ustalić, co i kiedy podczas korzystania z programu jest „łatwe” – przełożyć to na ilość kliknięć, klarowność poleceń i komunikatów, to „przyjemne” sprawia większy problem. W rzeczywistości pozacyfrowej prościej to określić. Na przykład głaskanie kota jest przyjemne, ale sprzątanie po nim kuwety już nie. Preferencje osobiste pomagają rozstrzygnąć, czy możliwość częstego głaskania kota jest jednak warta codziennego chwilowego dyskomfortu i wolimy mieć zwierzaka w domu, czy jednak nie.

Choć wolałbym unikać takich porównań – problem podjęcia decyzji dotyczącej kota podobny jest do kłopotu, jaki mam z iTunes. Doceniam możliwości tego programu, rozumiem jego założenia, ale korzystanie z niego nie sprawia mi przyjemności, a czasem mnie zniechęca. W rezultacie od wielu lat, odkąd korzystam ze sprzętu Apple, nie zdecydowałem się na zaadoptowanie iTunes i włączenie go do zestawu rzeczy bliskich. Bywa, że mam z nim styczność, bo muszę, ale sytuację tę znów można porównać do życia z kotem – kotem znajomych wziętym pod opiekę na czas ich wyjazdu urlopowego.

Przyznaję, używałem iTunes blisko dekadę temu. Rynek dystrybucji i odtwarzania muzyki wyglądał wówczas inaczej niż teraz. Hitem sprzedaży były odtwarzacze mp3, a każdy szanujący się producent telefonów wprowadzał na rynek model z funkcją odgrywania muzyki z plików cyfrowych. Tym samym użytkownicy komputerów mozolnie przenosili zbiory muzyczne z płyt kompaktowych na formaty właściwe dla swoich urządzeń. Nową muzykę kupowali już w sklepach internetowych z empetrójkami – tak było szybciej i prościej, bo oszczędzało fatygi. Wtedy właśnie program iTunes – zarządca zbiorów muzycznych zintegrowany z systemem dystrybucji cyfrowej – był rewolucyjny. Nie było równie kompletnego i jednolitego rozwiązania. Nic dziwnego, że pojawiła się wersja dla Windows. Użytkownicy nie instalowali bowiem jedynie programu do odsłuchiwania muzyki. Takich było sporo. Instalowali kompletne rozwiązanie, pakiet funkcji i usług. Znacie historię.

Problemem stał się rozwój. Premiery kolejnych urządzeń, ich ewolucja, zmiana filozofii użytkowania przy jednoczesnej niezmienności zasady działania pierwotnego pakietu. Centrum o nazwie iTunes przytyło, obrosło w funkcje, stało się swoistym muzeum rzeczy, z których projektanci Apple starali się w miarę upływu lat zrezygnować. Ot, dostęp do systemu plików. Nie ma drugiego takiego produktu w ekosystemie Apple, w którym tak bardzo czuć, że dane komputerowe są plikami – trzeba je kopiować, zapisywać na dysku, przenosić między urządzeniami z pomocą kabli, konfiguracji i przyłączeń. Oczywiście, praca w Final Cut X też wiąże się ze świadomym zarządzaniem plikami i formatami, ale ten problem dotyczy znacznie mniejszej grupy użytkowników.

Oczywiście, mogę przyznać, że i tak to rozwiązano zgrabnie. Nie trzeba przekopywać się przez gąszcz folderów systemowych, iTunes sam wie, gdzie są kontakty, należy tylko zaznaczyć opcję przeniesienia. Ma to znaczenie dla posiadaczy starszych urządzeń lub tych, którzy nie mogą albo nie chcą używać zapisu danych w chmurze. Niestety, ten spory rozkrok iTunes - z jedną nogą we współczesności, a drugą w dekadzie wstecz - rzutuje na wrażenia z użytkowania nie tylko samego programu, lecz całego ekosystemu. Mimo wysiłków ze strony Apple, by jakoś to załatać i uczynić spójnym. Dlatego ja premiery usługi Apple Music nie postrzegam jako wprowadzenia nowego produktu, w dodatku spóźnionego. Apple Music tylko z pozoru jest czymś osobnym, konkurencją dla Spotify czy Rdio. Nie. Jest naturalną, wynikającą z postępu technologii i potrzeb użytkowników, ewolucją giganta iTunes. W miarę upływu czasu będzie to oznaczało odcięcie kabli i dysków. Nie będę zdziwiony, jeśli z tego programu zaczną znikać stare funkcje synchronizacji kontaktów, zdjęć czy transferu dokumentów. Może nareszcie korzystanie z iTunes będzie przyjemnością, której nie trzeba będzie odkupywać koniecznością ogarniania kuwety.

Artykuł został pierwotnie opublikowany w MyApple Magazynie nr 2/2015:

Pobierz MyApple Magazyn 2/2015